Jako że ostatnio stacjonuje w Poznaniu, postanowiłem skupić się na niższych od Tatr, ale bliższych stolicy Wielkopolski górach. Na pierwszy ogień poszły Karkonosze, które często zwane są górami poznaniaków. Karpacz i Szklarską Porębę dzieli bowiem od Poznania zaledwie 4 godziny drogi samochodem. Zdjęcia zmrożonej stacji meteo, czy kaplicy Św. Wawrzyńca na Śnieżce chodziły za mną od dłuższego czasu. Wybór był więc oczywisty… Jedziemy na najwyższy szczyt Karkonoszy. Jedziemy na Śnieżkę!
Plan był następujący: Wyjechać w piątek (po pracy), ok godziny 17 ➡️ ok. 21 być w Karpaczu, porobić jakieś nocne foty i dobrze się wyspać➡️ W sobotę wejść na Śnieżkę, poczekać na zachód słońca i zejść na nocleg do Domu Śląskiego ➡️ W niedzielę wejść na Śnieżkę po raz drugi – na wschód słońca i wrócić do Poznania. Taki był plan…
Nocleg z widokiem na Świątynie Wang
Za szukanie noclegów zabrałem się z tygodniowym wyprzedzeniem. W domu Śląskim nie było miejsca, ale możliwa była gleba więc zupełnie się tym nie przejąłem. Jeśli chodzi, o Karpacz Górny to noclegi były, ale drogie… głównie z powodu, że właśnie rozpoczynały się ferie, a warunki narciarskie w okolicy były fenomenalne. Do tego chcieliśmy spać tylko jedną noc i zostawić auto na drugą – pozycja do negocjacji cen niezbyt komfortowa. Na szybko rzuciłem okiem na oferty booking, airbnb itp. – za dużo tego… a w zasadzie, to może Ola by to ogarnęła? To jest myśl. No i ogarnęła… wpisała w googla i bang! Elegancki pokoik w domu parafii ewangelickiej przy świątyni Wang. Pokój 2 osobowy, z łazieneczką, z możliwością zostawienia samochodu,, bajeczka. Naprawdę polecam ➡️ wang.com.pl Ogólnie lokalizacja była idealna! Na Śnieżkę planowaliśmy iść niebieskim szlakiem, który swój początek ma właśnie przy Świątyni Wang. Troszkę nas przerażał stromy podjazd, ale nasz Cycek (16sto letni wehikuł marki Citroen) nie pod takie górki wjeżdżał i tym razem wjechał bez problemu. Szybko zabukowaliśmy się w pokoju i rozpoczęliśmy szukanie kadrów z Wangiem. Po jakiejś godzince postanowiliśmy wracać na spanko. Trzeba było odpocząć po tygodniu pracy i podróży.
Świątynia Wang, zimą w nocy. Na taki kadr właśnie polowałem!
Trekking nie z tej ziemi
Spod Świątyni Wang na Śnieżkę wiedzie szlak niebieski. Czas przejścia to ok 3 godziny, nie było więc potrzeby się spieszyć. Jako że odpoczynek w życiu też jest ważny, postanowiliśmy się dobrze wyspać, zjeść dobre śniadanko i napić kawy. Ok. godziny 11 leniwym krokiem ruszyliśmy w kierunku Śnieżki zatrzymując się co chwilę na jakieś zdjęcia. Ciekawych widoków nie brakowało. Tyle śniegu to ja nawet zimą w Tatrach nie widziałem. Okolica wyglądała bajecznie, jakbyśmy byli na innej, lodowej planecie. Zresztą co ja będę pisać – sami zobaczcie
Śnieżna Planeta
Strzecha Akademicka
Pogoda była super! Słońce świeciło 🙂
Dom Śląski i Śnieżka
Po drodze zahaczyliśmy kolejno o Samotnie, Strzechę Akademicką aż w końcu dotarliśmy do Domu Śląskiego. Po krótkiej „odsapce”, ruszyliśmy w kierunku ukrytej w chmurach i mgle Śnieżki… Pogoda zaczęła się kopać, zaczynało padać i wiać. Jeśli chcemy wejść na szczyt i zrobić zdjęcia to nie ma czasu do stracenia. Ruszamy na górę!
Pierwsze skojarzenie – statek piracki 🙂
Wiekszość szlaku była zasypana śniegiem i skuta lodem. Zimą raki to podstawa!
Przez moment myślałem, że będzie warun…
Jeszcze tylko troszeczkę!
Na szczycie Śnieżki
Droga na szczyt była cała oblodzona. Na szczęście mieliśmy raki, przez co podejście szło gładko i przyjemnie. Co chwile zatrzymywaliśmy się, by złapać oddech, tzn. by złapać jakieś ciekawe kadry. Im wyżej szczytu, tym bardziej wiało, ale ogólnie było spoko. W duchu cieszyłem się troszkę, bo lubię jak Śnieżka daje po garach. Jednocześnie chciałem pokazać Oli, w bezpieczny sposób jak wygląda zima w górach. Wiało jakieś 20 m/s czyli ok 70km/h. Nie jest to super silny wiatr, ale dmuchało bardziej niż w mieście więc git. Było bezpiecznie. Po ok. 40 minutach przed nosem nieoczekiwanie pojawiła się stacja na Śnieżce. Dotarliśmy! 1603 m n.p.m zimą, w duecie… Zdobyte 🙂 Na szczycie naszym oczom ukazał się widok nie z tej ziemi. Częściowo zasypana stacja meteorologiczna wyglądała niczym rozbite UFO. Kapliczka Św Wawrzyńca niczym domek Muminków, a budynek poczty czeskiej niczym radziecka łódź podwodna, z której dodatkowo biło żółte upiorne światełko… Klimat nie do opisania.
Restauracja i stacja meteorologiczna na Śnieżce
Jakby ktoś pytał dlaczego restauracja jest nieczynna… 🙂
Kawka tylko mrożona
Najwyżej położona placówka czeskiej poczty. Wygląda jak rosyjska łódź podwodna.
Kaplica Św. Wawrzyńca
Warunki z minuty na minutę robiły się gorsze. Wiatr przybierał na sile, więc po zrobieniu kilku zdjęć zeszliśmy na dół do Domu Śląskiego.
Po zapadnięciu zmroku wybyłem jeszcze raz w kierunku Śnieżki, ale nic ciekawego nie udało się ustrzelić. Zaczął padać śnieg z deszczem, mocno wiało, a wilgotna mgła coraz bardziej gęstniała. Szybko wróciłem. Chwilę później mgła zgęstniała do tego stopnia, że GOPR musiał sprowadzać grupę turystów, która nie mogła odnaleźć szlaku. Norma… godz. 20:00 bar zamknięty, czas do spania.
Dom Śląski po zmroku. Nie widać tego na zdjęciu, ale było strasznie wilgotno, zimno i nieprzyjemnie.
Odcięci od świata
Ok. 6:30 rano podlazłem do okna, by zobaczyć, czy są jakieś szanse na warun o wschodzie słońca. Wstawało się ciężko. W nocy nie mogłem spać… zupełnie jak… w Tatrach podczas Halnego. Z okna nie było nic widać, więc podlazłem do drugiego i trzeciego… Nie widać nic, za to wiatr duje solidnie. No nic, ze Wschodu na Śnieżce nici więc trzeba się zwijać. Mam w górach taką intuicję, której jak nie posłucham, to zawsze wychodzi mi to bokiem. Tym razem było podobnie. Ciągnęło mnie mocno w dół, ale Oleńka chciała pospać, później śniadanko no i już mieliśmy wychodzić… ale okazało się, że wieje tak mocno, że w rakach ledwo idzie ustać. Ponoć wiało nawet ok. 150-170km/h! Do tego panowała mgła lodowa. Próbowałem podejść kawałek, ale lód strasznie walił po oczach, przypominając mi dotkliwie o okularach zostawionych w aucie. Iść na ślepo się nie dało, po kilkunastu sekundach walki zawróciłem do schroniska. Zresztą każdy się odbijał od planów dalszej wędrówki, nawet Ci w goglach. Wiało naprawdę mocno.
W niedziele nie robiliśmy zdjęć, ale nakręciliśmy krótki filmik
Chodziły słuchy, że koło godziny 15:00 może się zmienić pogoda… Nikt jednak nie potrafił powiedzieć, czy na lepsze. Bałem się bardzo, że gdy zrobi się ciemno, we mgle nie będziemy widzieć nawet tyczek. Trzeba było coś wymyślić. Po kilku rekonesansach dostrzegłem, że w zasadzie najgorsze jest pierwsze 200 metrów bo idzie dokładnie na oś wiatru, później będzie wiało z boku i nie powinno być najgorzej. Tylko jak przejść to 200 metrów bez okularów, czy gogli?! W pewnym momencie mój wzrok zatrzymał się na plastikowym kuflu od piwa. A gdyby tak odciąć denko, rozciąć w połowie i zrobić z niego małą przyłbicę? Na 200 metrów powinno dać radę! Szybko wypłukałem kufel i przystąpiłem do działania. Następnie wyszedłem przetestować rozwiązanie. Przeźroczysty kufelek przerobiony na przyłbicę sprawował się nadwyraz dobrze. Ruszamy!
Ola wtuliła się w mój plecak i wśród szeptów i krzyków „nie da się” dobiegających ze schroniska ruszyliśmy przed siebie… Huraganowy wiatr trzymał aż do Kopy, ale zgodnie z przewidywaniami najgorsze było pierwsze 200 metrów. Najbardziej podziwiam moją Olusię, nie była wcześneij zimą w górach, o takich warunkach nie wspminając, a mimo to dzielnie tuptała ze mną, nie tracąc humoru. Widać było jednak przerażenie na jej twarzy. Nieco pod Kopą, gdzie już prawie nie wiało, pojawiła się grupka wyglądających świeżo dżentelmenów. Nie to co my zmrożone lodowe potworki. Postanowiłem zapytać, czy niżej mocno wieje. Widząc jak wyglądają, spodziewałem się odpowiedzi, która doda Oli otuchy… W odpowiedzi usłyszeliśmy jednak „wieje w ciul, łeb chce urwać”…
No coż, zatrzymałem się, przytuliłem Olę i szepłem do ucha: A się głupi buc zdziwi… zwłaszcza ten bez czapki”. Buzia Oli rozpromieniała w uśmiechu i żartując poszliśmy dalej. Chwilę później byliśmy już w lesie, gdzie zupełnie nie wiało, a niecałą godzinkę później byliśmy już w Karpaczu.
Cóż to była za przygoda!
Uwaga 1. Przejście pomimo wiatru było dość bezpieczne. Szlak od Domu Śląskiego do Kopy jest bardzo dobrze oznakowany tyczkami (co 10 metrów tyczka). Był też przejechany kilka razy skuterem śnieżnym na gąsienicach, co dodatkowo ułatwiło przemarsz. Od Kopy rzeźba terenu w znacznym stopniu osłaniała nas od wiatru, dalej wchodzi się w las, gdzie praktycznie nie wieje.
Uwaga 2. Pomijając okulary, które zostały w aucie, byliśmy dobrze przygotowani na warunki zimowe. Mieliśmy odpowiednią odzież i raki.
Uwaga 3. Nie próbujcie tego w Tatrach… Serio 🙂